Jesteś tutaj: Strona główna | Nowa Zelandia Relacje | Zapiski barmana-włóczęgi

Zapiski barmana-włóczęgi

Nowa Zelandia zdjęcie: Zapiski barmana-włóczęgi

fot. * Sępek Świata

W pierwszej linijce mojego cv napisałem wołami „I grew up in a pub!”, mając na myśli bar, który mieliśmy kiedyś w Nysie. Naszykowałem sobie też ciętą ripostę, gdyby ktoś zapytał: „O, dorastałeś w pubie?”, miałem odpowiadać: „Jasne! Dlatego jestem taki wysoki!” (Po angielsku to jakoś lepiej brzmi).

"Tekst zwyciężył w X etapie I Konkursu Redakcyjnego w kategorii "Wybór Jurorów" Gratuluję - Administrator NNZ"

Chodzimy więc i rozdajemy te skserowane świstki, choć jest zimno, a w kawiarniach i barach martwy sezon i pustki. Studenci kończą naukę, więc wyjeżdżając powinni zostawić nam pracę, ale to chyba tak nie działa, bo najechało się na ich miejsce sporo ludzi z Południowej Wyspy. Tam już podobno kompletnie nie ma co robić o tej porze roku.

Wszędzie chodzimy pieszo, choć Auckland jest niezwykle rozległe i rzucone na wulkaniczne wzgórza, pod które musimy się wspinać. Dlatego w wolnych chwilach, wieczorami, kiedy inni zajmują się turniejem bilardowym lub piciem na umór, szukamy sobie w necie samochodu. Już nawet mamy coś upatrzonego.

Jeśli praca się nie znajdzie, kupujemy wóz i spadamy.

**

Zadzwonili! Ale chcą żebym zmywał gary… Powiedziałem: – No, thank you, but I really appreciate your call…

**

Rano budzą mnie ludzie, do których dzwonią telefony z agencji pracy. Ja nie mam jeszcze zajęcia. Kasia zerwała się dzisiaj o szóstej rano i pobiegła na szkolenie do kawiarni, po południu ma jeszcze rozmowę kwalifikacyjną w Starbucks.

Z kilku osób w pokoju, pracy nie ma jeszcze Anglik, który szuka zajęcia jako „osobisty trener”. Dość specjalistyczna działka, trzeba się sporo samemu nagimnastykować, zanim zacznie się gimnastykować innych. Chłopak się tym nie przejmuje, śpi całymi dniami i ogląda filmy na kompie.

Młodzi kickbokserzy z Niemiec wybrzydzają, ale telefony im dzwonią.

Są też oczywiście tacy, którzy pracy nie szukają. Przed chwilą koleś obok wybierał się na lotnisko, by lecieć do Santiago w Chile.

A tak przy okazji, bo nie wiem czy już wspominałem – jesteśmy tu na wizie „working holiday”. To absolutna nowość dla Polaków, choć wszyscy inni w Europie wydają się mieć taką możliwość od wieków. Jest to roczna wiza z pozwoleniem na pracę, wprowadzili ją dla nas dopiero w marcu, dając tylko 100 miejsc. W 2011 będzie nowa setka, chyba że zwiększą pulę. Wizę można dostać do trzydziestego roku życia, więc to był dla mnie ostatni już dzwonek.

Teraz muszę ją wykorzystać. Rozdałem więc dwanaście cv i uważam, że spełniłem swój obowiązek.

Generalnie wymyśliliśmy, że lepiej teraz pracować, gdy jeszcze nie jest tak ciepło, a potem w lecie jeździć. Wszystko to jednak sprowadza się do durnej niepewności i niechęci do robienia czegokolwiek. Czas przelatuje przez palce. Mogę w sumie dalej roznosić te cv, ale jakoś mi się już nie chce. Nie mam za bardzo motywacji. Czekam więc na telefon. Jakieś miłosierdzie. Czekam i pogrążam się w dziwnej myślowej otchłani.

**

Zadzwonili!

**

Od razu na głęboką wodę w piątkowy wieczór i tłum ludzi.

Dziewczyna o wyglądzie Umy Thurman, no może z trochę większym nosem, pochylając się nad barem, patrząc mi w oczy:

- Osiem „quick fucks”.

I choćbyś wyszedł na największego idiotę i prawiczka, musisz zapytać, bo znikąd pomocy:

- A co to jest „quick fuck”?

To po prostu likier midori i baileys…

Stanąłem za barem Empire Tavern mieszczącej się w stylowym budynku z początku XX wieku. Obok mnie kolesie z Afryki Południowej i Indii, szklanki zbierał gość z Meksyku, jedzenie podawała Nowozelandka, gotował Rosjanin, a zarządzała Irlandka. Prawdziwe imperium.

Ale po drugiej stronie baru tylko miejscowi i ich pełen pułapek akcent. Choć starałem się z całych sił, nie mogłem niczego zrozumieć. Pomyliłem większość zamówień.

No bo niby skąd miałem wiedzieć, że jak zamawiają rum z kolą, to oznacza 30 ml rumu, a jak proszą o „double rum” (podwójny rum) to też oznacza 30 ml… Wszystko dlatego, że standardem jest tutaj 15 ml, ale nikt tak małej dawki nie zamawia. Zanim się tego dowiedziałem uszczęśliwiłem kilka osób serwując podwójną (w naszym rozumieniu) dawkę.

W miarę jak się rozkręcałem i z grubsza podawałem to co zamawiają, przychodził też czas na barowe pogaduszki. Ktoś przekonywał mnie przez pół wieczoru bełkocząc nad pintą piwa: – Przyjechałeś do Nowej Zelandii tydzień temu i już pracujesz?! Oszalałeś, musisz najpierw jechać na ryby… Musisz jechać…

A ktoś inny zakrzyknął entuzjastycznie, ściskając mi dłoń: – Nigdy w życiu nie spotkałem Polaka!

I z tego nawet się ucieszyłem, odkładając na bok riposty w stylu „i twoje szczęście, bo już byś nie miał portfela”, radując się razem z nim z takiego spotkania.

Pracę skończyliśmy o trzeciej nad ranem szorowaniem popielniczek. Szefowa zniknęła wcześniej, nie mówiąc nawet czy mam jeszcze kiedyś tu wrócić, jak było, etc. Wypiliśmy więc po dwa piwka i wyszedłem, słaniając się na nogach.

**

Zadzwoniła kolejnego dnia, w sobotę, półtorej godziny przed kolejną zmianą, pytając czy bym nie przyszedł, bo ktoś się rozchorował…

Po sześciu godzinach snu w przeładowanym ludźmi pokoju, na lekkim kacu (po dwóch piwach), nie będąc przez to najlepiej nastawionym psychicznie, powiedziałem bez namysłu, że nie przyjdę, bo za późno daje mi znać…

- W przyszłym tygodniu bardzo chętnie, ale nie dzisiaj.

- OK, dzięki – odparła sucho i się rozłączyła.

Budzę się więc w nowym tygodniu, sam w dziesięcioosobowym pokoju. Wszyscy coś robią, Kasia już w pracy, w kawiarni. A ja czekam na kolejny telefon z ofertą.

Chociaż szczerze mówiąc, najchętniej poszedłbym do biblioteki.

 

--

Czytaj także nasz blog Sępek Świata http://www.sepekswiata.pl/

i dołącz na Facebooku http://www.facebook.com/pages/Sepek-Swiata/110380342330967

 

 


Słowa kluczowe dot. tej treści:
auckland praca w nowej zelandii barman w nowej zelandii

Komentarze

Dodaj komentarz
  1. Brak zdjęcia
    Anomin 2010-10-14 o 07:31

    Ehhhh czytajac to przypominaja mi sie poczatki w NZ :) Hostel pelno ludzi w pokoju kazdy z swoja historia :) Piekne czasy.

  2. Brak zdjęcia
    Anomin 2010-10-05 o 08:39

    z zamówieniami się nie zdziwiłem, choć zdrowo uśmiałem. Mnie osobiście Szkoci zagięli drinkiem: walking bull... wódka z red bullem... i niby jak po czymś takim ma byk chodzić? ;)

  3. Redakcja 2010-10-04 o 23:52

    W kilku miejscach się uśmiałem ;) No chłopie trza być PC, to prawie jak London tylko ładniej i czasami można spotkać pingwina ;]

Dodaj komentarz

Masz konto na NaszaNowaZelandia.pl? Zaloguj się zanim dodasz komentarz, nie będziesz przez to Aninimem.
Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się. Trwa to 10 sek.