Jesteś tutaj: Strona główna | Nowa Zelandia Relacje | Nowa Zelandia jaskinie - Podbijamy Mt. Owen.

Nowa Zelandia jaskinie - Podbijamy Mt. Owen.

Nowa Zelandia zdjęcie: Nowa Zelandia jaskinie - Podbijamy Mt. Owen.

Nowa Zelandia jaskinie - Mt Owen fot. * Luca, AW, miko

Tym razem atakujemy jaskinie Bohemia i ponad 60 kilometrową jaskinię Bulmer. Tą drugą aby zdobyć dokumentację fotograficzną i video.

Wczoraj po południu wróciliśmy z masywu Mt Owen, gdzie spędziliśmy sześć dni. Śmigłowiec zabrał nas z krainy deszczowców wprost na słoneczną łąkę i w ten oto sposób zakończyliśmy główną część naszej wyprawy do Nowej Zelandii. Ale zacznijmy od początku.

W poprzednią sobotę dotarliśmy do Nelson, osobiście bardzo przeze mnie lubianego miasta, stanowiącego chyba największe skupisko „artystycznych dusz” w Nowej Zelandii. Jeśli dodać do tego bliskość morza, gór, jaskiń, rzek, uroczych zatoczek i jezior – wydaje się, że to idealne miejsce do Zamieszkania. W Nelson kompletuje się dziewięciosobowa grupka, w skład której weszła nasza polska trójka, Phill (nasz gospodarz), wzmiankowani już wcześniej Amerykanie – Dave i Jim, przesympatyczny, młody Kanadyjczyk – Iain, równie sympatyczny Nowozelandczyk pochodzenia szwajcarskiego - Peter oraz Szwed pochodzenia szwedzkiego - Rolf. Kilka zapowiadanych wcześniej osób (m.in. z Francji i Izraela) nie dotarło na miejsce z różnych przyczyn. Całe towarzystwo stanowiło w sumie przypadkowy dość zbitek osób w różnym wieku, o różnym doświadczeniu jaskiniowym (lub wręcz z brakiem jakiegokolwiek doświadczenia), w różnym „stanie technicznym” i z całkowicie różnymi planami co do pobytu w masywie Mt Owen. Jedno było już pewne – na jakąkolwiek pomoc w eksploracji, czy to powierzchniowej, czy wewnątrz jaskiń, nie mamy co liczyć. Po zrobieniu ogromnych zakupów spożywczych udajemy się trzema samochodami w rejon miejscowości Motueka, gdzie po grubszym zamieszaniu związanym z poszukiwaniem drogi spędziliśmy noc na nabrzeżnym kempingu DoC.

Rankiem szybkie śniadanie, przepak i wreszcie porządkujemy potrzebny sprzęt. W końcu udało się z wielkim, zupełnie niespodziewanym trudem zorganizować raptem ok. 150 metrów lin i skompletować zestaw do spitowania - generalnie moje odczucie jest takie, że zorganizowanie sprzętu jaskiniowego czy nurkowego stanowi w kraju długiej, białej chmury bardzo poważny problem, a tzw. „środowisko” jest na tyle podzielone, że prędzej można liczyć na pomoc Australijczyków :)

Wkrótce docieramy na niedaleką farmę, której właściciel – Sid – jest jednocześnie pilotem śmigłowca, którym miał nas zabrać w góry. Większość towarzystwa wyruszyła samochodami na dwugodzinną przejażdżkę na polowe lądowisko w rejon szczytu Mt Owen, tymczasem ja, Luca i Mikołaj pobyczyliśmy się najpierw trochę, żeby wreszcie po półgodzinnym, malowniczym locie dotrzeć na miejsce planowanego obozu. Na miejscu Mikołaj poodczepiał od śmigłowca wszystkie umieszczone tam wcześniej kamery, pomogliśmy w przyjęciu kolejnych członków ekspedycji oraz worków z naszym sprzętem i jedzeniem i wreszcie pomachaliśmy Sidowi na pożegnanie. Zostaliśmy sami z dala od cywilizacji.

Miejsce na obóz jest wprost wymarzone – znajduje się ono nad brzegiem sporego, acz niezbyt głębokiego, górskiego jeziora, przy dolnej krawędzi wielkiego cyrku lodowcowego. Tam właśnie, na granicy buszu, rozbijamy nasze namioty. Nasz duży i wiekowy szwedzki namiot, wypożyczony od Phill’a, wylądował częściowo pod dużym, przewieszonym głazem, jednak ta lokalizacja nie przypadła nam za bardzo do gustu. Jak się później okazało – słusznie. Kuchnia jest oddalona nieco od namiotów, znajduje się nieco wyżej, pod dużym, mocno przewieszonym skalnym okapem. Składa się aż z trzech poziomów, z czego najniższy to „lodówka”, pośredni – zmywak (a później i łazienka dla co poniektórych), wreszcie najwyższy to kuchnia właściwa, królestwo Mikołaja.

Po rozbiciu obozu i namiotów towarzystwo rozpełzło się po górach, przy czym Mikołaj z Iain’em wylądowali na górującym nad obozem szczycie góry, a ja z Lucyną obeszliśmy widniejące na wschodniej flance cyrku lodowcowego, wyglądające dość poważnie, „dziury”. A wszystko ku ogromnemu zdziwieniu reszty ekipy, skłonnej bardziej do wieczornego relaksu, niż górskich ekscesów. Na szczęście wszyscy wrócili w jednym kawałku do obozu, mimo bardzo karkołomnych wyczynów niektórych osób.

Następny dzień powitał nas pogodą. Rozpoczęliśmy go z Lucą nietypowo, bo nieplanowanym wyjściem prosto ze śpiworów do jaskini Bohemia. Bez śniadania, bez picia, z niekompletnym ekwipunkiem, czyli „po warszawsku”. Naszym celem było sprawdzenie, czy da się zaporęczować dwa zjazdy w jaskini znacznie krótszymi niż planowane pierwotnie linami – dłuższe zostały bowiem przez przypadek w naszym samochodzie, w dolinie. Jak się wkrótce okazało, krótsze liny wystarczyły aż nadto, zaporęczowaliśmy oba zjazdy, zdejmując sobie jednocześnie z głowy troskę o ekipę „weteranów” (plus Iain), którzy wkrótce po nas dotarli na skraj drugiej studni. Jak sami przyznali, z poręczowaniem nie mieli za dużo do czynienia i nie wiadomo, czy by sobie z tym tematem poradzili sami (Phill i Pit, bardziej doświadczeni, zostali tymczasem w obozie). Ponieważ dojście do jaskini, jej szukanie, następnie szukanie drogi do kolejnych studni, poręczowanie i wreszcie powrót do obozu zajęły nam sporą część dnia, wieczór spędziliśmy na jedzeniu i snuciu planów eksploracji.

Kolejny dzień był równie pogodny, zatem wyruszyliśmy w kierunku otworu innej jaskini, obecnie już przeszło 60-kilometrowej – Bulmer. Komora wejściowa ogromna, robi wrażenie, jednak to nie ta dziura, odkryta i eksplorowana przez Nowozelandczyków, była tego dnia naszym celem. Udaliśmy się jeszcze wyżej, i podążaliśmy obłą granią ograniczającą „nasz” cyrk lodowcowy od wschodu w kierunku szczytu zdobytego dwa dni wcześniej przez chłopaków. Po drodze napotykaliśmy kolejne otwory jaskiń, jednak wszystkie mało rokujące. Wreszcie na wysokości ok. 1600 metrów wyszukałem w skalnym gruzowisku niewielką studnię, którą najpierw Luca, a potem Luca z Mikołajem zaczęli eksplorować. Ja natomiast udałem się na niedaleki spacer i wróciłem z informacją o pobliskich pięciu wielkich studniach i zalegającym na ich dnie śniegu. Zarzucamy zatem mało rokującą grzebaninę i przenosimy się na skraj jednej ze studni. Lucyna zjeżdża na dół i po niedługim czasie informuje nas o kolejnej studni poniżej, zaczopowanej śnieżno-lodowym korkiem. Na jego krawędzi widnieje wytopiona szczelina… i na razie nie bardzo wiadomo, co jest poniżej. Przychodzi moja kolej na zjazd, jednak będąc już na dnie wielkiej komory wejściowej udaję się najpierw w innym niż wcześniej Luca kierunku, do niewielkiej, bocznej komory, kończącej się podobnie jak w Blackberry krótką szczeliną, w której dnie widać niższe partie jaskini. Znajdują się one poniżej lodowego korka zamykającego znacznie większą studnię obok. Czyżby bypass? Klnę pod nosem – nie spodziewając się takich znalezisk drugą linę zostawiliśmy w obozie. Jeszcze nie wiemy, że pogoda skutecznie uniemożliwi nam powrót w to miejsce i dalszą eksplorację :/ Jedno jest pewne – zjechać w tym miejscu „z natury” nie da rady, a w ścianach szczeliny nie widać najmniejszych śladów spitowania. A zatem nikt nie próbował wcześniej tego wariantu… Czas biegnie nieubłaganie, czeka nas jeszcze bardzo niebezpieczne zejście stromymi piargami i śliskimi zachodami, zatem zaczynamy szukać drogi na dół. Mikołaj i Iain krążą po masywie, Luca i ja jesteśmy coraz bardziej zmęczeni, a drogi w dół jak nie było, tak nie ma. Po długim błądzeniu udaje się wreszcie odnaleźć właściwy żleb i tuż przed zmierzchem docieramy do obozu. Jemy kolację i jeszcze pełni nadziei na to, że nasze znalezisko „puści” i że uda nam się znaleźć najwyższe wejście do systemu jaskini Bulmer (zbliżając jednocześnie jego całkowitą głębokość do kilometra), idziemy spać…

Kolejny dzień wita nas deszczem i pohukiwaniem Phill’a w pobliżu naszego namiotu. Usiłuje obudzić nas, reszta międzynarodowego towarzystwa jest już bowiem gotowa do podboju jaskini Bohemia – celem są partie o wdzięcznej nazwie Dream of Alberice i ich dokumentacja fotograficzno-filmowa. Koniec końców starszyzna plemienna rusza sama, a my wyruszamy w drogę dopiero trzy godziny później, po ogarnięciu namiotu, zalewanego przez nasilający się z godziny na godzinę deszcz. Dream of Alberice osiągamy po przeszło trzech godzinach marszu przez piękne i bardzo zróżnicowane pod względem geomorfologicznym partie jaskini. Jak się okazuję, pierwsza ekipa dotarła tam zaledwie pół godziny przed nami, po sześciogodzinnym błądzeniu. Jest to o tyle dziwne, że Phill i Dave nie byli tu po raz pierwszy. Kolejne godziny upływają na fotografowaniu i kręceniu materiału filmowego. Jest na co popatrzeć, są tu tysiące bielusieńkich, aragonitowych nacieków, o przedziwnych, zaskakujących nieraz kształtach. Phill, Dave, Jim i Rolf wyruszają wreszcie w drogę powrotną, w górę „wielkiej sali”. Wkrótce ich dogonimy i miniemy, a powierzchnię osiągniemy jeszcze przed północą. Wita nas, o dziwo, rozgwieżdżone niebo. Martwimy się trochę o kolegów pozostających w jaskini, zwłaszcza, że Phill wyglądał na mocno zmęczonego. Liczymy jednak na to, że wyjdą wkrótce o własnych siłach. Ostatecznie wykaraskali się z Bohemii po trzeciej nad ranem. Cali i zdrowi, choć bardzo zmęczeni i odwodnieni. Przyszło im wracać do obozu w deszczu, a jakże.

Niestety, w tym miejscu kończy się ta opowieść :/ Kolejne dwa dni to niemal nieustanny deszcz, całkowicie uniemożliwiający dojście przez śliskie, strome skały i trawki do naszego „tematu” eksploracyjnego. Pozostaje nam jedynie zadzieranie głów i tęskne spoglądanie w stronę grani, gdzie, być może, czeka na nas duże odkrycie. W przeddzień wylotu, zrezygnowany, udaję się samotnie do buszu, penetruję las poniżej i powyżej głównego otworu Bohemii. Udaje mi się znaleźć kilka otworów systemu, w tym dwie duże studnie. Ponieważ jednak czescy odkrywcy jaskini nie zostawiali żadnych znaków orientacyjnych, trudno jest stwierdzić, czy są to nowe znaleziska, czy też poznane już wcześniej otwory. Wycieczkę przypłacam całkowitym przemoczeniem ubrania i butów, ponieważ w międzyczasie deszcz znowu bardzo się nasilił. Jednak nie żałuję – udało mi się znaleźć w buszu kilka urokliwych zakątków, do których zapewne nikt nie zagląda. Gdyby nie padało, byłoby tu po prostu bajkowo. Po dotarciu do obozu rozpalam w kuchni ognisko, aby kilka godzin później cieszyć się znowu „suszą”. Ostatnie polana dopalają się o drugiej nad ranem, czas spać.

Rano znowu kropi, jednak pogoda okazuje się łaskawa i pozwala na przylot śmigłowca. Cały ranek trwało pakowanie obozu, teraz pozostaje zwiezienie naszego cargo i całej ekipy na dół. Pilot cierpliwie walczy z nasilającym się co i raz wiatrem, choć w pewnym momencie bliski był już jednak decyzji o odlocie na „ z góry upatrzone pozycje”. W końcu nasza cała ekipa cieszy się słońcem na dnie doliny, a kolejna ekipa, około 15 osób z Auckland Speleo Group, martwi się zapewne błotem i zachmurzonym niebem w bazie na górze. A my wyruszamy w podróż samochodem do Mapui, gdzie już wkrótce będziemy się cieszyć gorącym prysznicem, zimnym piwem i suchym namiotem.

Pozostaje jednak duży niedosyt – a gdyby jednak udało się nam z pogodą, i gdyby puściło? A gdyby? A gdyby?


Słowa kluczowe dot. tej treści:
jaskinie nowa zelandia, jaskinia bohemia nowa zelandia, jaskinia bulmer nowa zelandia

Komentarze

Dodaj komentarz

Dodaj komentarz

Masz konto na NaszaNowaZelandia.pl? Zaloguj się zanim dodasz komentarz, nie będziesz przez to Aninimem.
Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się. Trwa to 10 sek.