Jesteś tutaj: Strona główna | Nowa Zelandia Relacje | Trans Oceania eXpedition 2012 Australia. Outback

Trans Oceania eXpedition 2012 Australia. Outback

Nowa Zelandia zdjęcie: Trans Oceania eXpedition 2012 Australia. Outback

fot. * Rowerem Pisane Wiśniewski

Port Augusta - to jest właśnie nasza brama do Outback-u. To stąd zaczynamy wielką wędrówkę na północ do Darwin. Ponad 2800 kilometrów przed nami i warunki, z jakimi się jeszcze nie zetknęliśmy.

Na kuchennym stole w kempingowej kuchni leży sześć napełnionych po brzegi bukłaków na wodę, do tego rowerowe bidony i sakwy pełne jedzenia, które nie może popsuć się przez kolejnych kilka dni. Do najbliższego miasta mamy ponad 180 kilometrów, a w nocy po raz pierwszy od wielu dni było wyjątkowo gorąco, dlatego te zapasy wody muszą nam starczyć na kolejne przynajmniej dwa, trzy dni. Rowery, aż uginają się od zapasów. Do tej pory nie były tak obładowane, i przez pierwsze metry czuć dużą różnicę w prowadzeniu ich.

Port Augusta, wymawiany w taki sposób że trudno jest skojarzyć tę nazwy, a każdego kogo zapytasz się gdzie jesteś powie Ci – Potagasta. Niewielkie miasteczko, gdzie ludzie żyją z daleka od wielkich miast. Rzucają się w oczy Aborygeni, szwędający się po ulicach bez konkretnego celu. Wszędzie porozbijane butelki, a całe centrum to jedynie dwie ulice na krzyż gdzie znajdziesz kilka sklepów, które pozwolą Ci przygotować się do wyprawy na pustynie.


 

To jest właśnie nasza brama do Outback-u. To stąd zaczynamy wielką wędrówkę na północ do Darwin. Ponad 2800 kilometrów przed nami i warunki, z jakimi jeszcze nie zetknęliśmy się, a w naszych głowach kłębią się myśli, od tych czy na pewno wszystko mamy, po te czy pogoda nam dopisze, i czy za czterdzieści dni dotrzemy do Darwin? Ale czuć wyraźne podniecenie myślą o przygodzie, o tym co spotka nas po drodze, jak tak naprawdę wygląda droga na dźwięk której każdy napotkany do tej pory człowiek albo łapał się za głowę albo otwierał szeroko oczy i nie mógł zrozumieć po co się tam pchamy, gdzie są tylko kamienie i nędzne krzaki spalone słońcem.

Zaraz za zakrętem, gdzie wjeżdżamy na drogę Stuart Highway, która od teraz przez kolejne tygodnie można powiedzieć iż będzie naszym domem, aż do Darwin, zaczyna się płaska jak stół wielka równina. Znikają krzaki, drzewa, pagórki, domy. Pozostaje tylko wielka przestrzeń z kępami traw. Gdzieś daleko na horyzoncie widać wystające jak babki w piaskownicy góry, które ktoś przyklepał łopatką, by nie wystawał za wysoko. W końcu po tylu tysiącach kilometrów mamy idealną drogę dla rowerzystów, gładka jak stół, z szerokim poboczem, dobrze utwardzonym, opony idealnie suną zarówno po asfaltowej jak i szutrowej nawierzchni, tylko żeby ten wiatr jeszcze nie wiał aż tak bardzo z północy, to byłoby idealnie.

Pierwsze kilometry idą nam całkiem dobrze. Bardziej jesteśmy wpatrzeni w tę przestrzeń i staramy się przyzwyczaić wzrok do dziesiątek kilometrów jakie dzielą nas od widzianych z siodełka wzgórz. Do tego jeszcze wielkie ciężarówki. Nie ważne, że za każdym razem jak przejeżdżają to podmuch wiatru wytrąca nas z obranego kursu na drodze, ale ich wielkości i ilość kół, którą trudno zliczyć zapiera dech w piersiach. Każda jedna, która posiada więcej jak jedną przyczepę, a ma ich przeważnie trzy, z czego każda jedna przyczepa ma po 5 par czterokołowych osi, z wielkim przypominającym amerykańskie ciężarówki ciągnikiem, na tyle ma przyczepione dwie tabliczki –Road –Train. I zdawać by się mogło, że taka pędząca masa będzie dla nas niebezpieczna, a tu praktycznie każdy jeden RoadTrain, nie dość że słyszany z oddali, to jeszcze zjeżdża na drugi przeciwległy pas i spokojnie pędząc prawie 100kmh, wyprzeda nas. Za to każdy jeden, który wymija nas z naprzeciwka macha nam, lub też pokazuje blisko swojej przedniej szyby, wyciągnięty do góry kciuk. Pozdrawiają nas też samochody osobowe, a niewielkie kampery ze studentami, dodają do tego wszystkiego klaksony. Daje to wiele otuchy, i pozwala oderwać się od myśli że przed nami tysiące kilometrów przez pustkowia.

Czerwona, spalona słońcem ziemia nie wydaje się być tak pusta jak nam się wydawało. Dość gęsto rozsiane zielone kępy traw, do tego niewielkie karłowate krzaki, i od czasu do czasy kilkumetrowe drzewa o rachitycznych liściach dających jedynie półcień, stanowią dużą część tego pustkowia. Pomiędzy trawami da się zauważyć małe stada owiec, i do głowy przychodzi pytanie – To tak małe stado, czy może to dzikie owce?

Rozpalający żar lejący się z błękitnego nieba skutecznie opróżnia nasze bidony z pierwszych litrów wody. Pomimo, iż roślinność dookoła nie wydaje się być  pozbawiona wody, to każdy jeden strumyk, czy rzeczka jaką mijamy, świeci pustkami odsłaniając wypłukane przez wodę kamienie, pokazując rozdmuchany przez wiatr piasek.

Pod wieczór zatrzymujemy się na przydrożnym parkingu, gdzie prócz stolika z daszkiem oraz toalet, jest jeszcze duży zbiornik z wodą, a przy kranie widnieje duży czerwony napis, iż woda ta nie jest wodą do picia i jeżeli pijesz ją to robisz to jedynie na swoje własne ryzyko. Obok tego znaku stoi kolejny, gdzie mocno już wypłowiałe czarne litery, wspominają o zakazie nocowania. Jednak zaraz obok stoi samochód z przyczepą, a dwójka starszych ludzi, siedzi sobie spokojnie na krzesełkach w cieniu swojego domu na kołach i popija napoje, kiedy to niewielki agregat postawiony przed samochodem zdaje się, że zasila działającą w środku klimatyzację.

Po długim „marszu” bez skrawka cienia, i o dość młodej jeszcze godzinie zajmujemy jeden ze stolików w cieniu stojący nieopodal samochodu. Każdy z nas stara się chodź by trochę odzyskać życie, czy to kładąc się na ławce przy stoliku, jak Gosia, czy jak ja po prostu wykładając się na folii na betonie.

Nie mija dłuższa chwila, a wracający z toalety starszy pan zagaduje nas. –  Z daleka jedziecie?

-            Z Port Augusta.

-            Skąd?

-            Potagasta, ale wyruszyliśmy o 11 popołudniu. – a jest czwarta. Tak też nasz wynik wydaje się być całkiem dobry.

-            To rzeczywiście nieźle. 64km!

-            Zostają Państwo tutaj na noc? Bo my to rozważamy, ale zdaje się że jest zakaz.

-            Oczywiście, że tak. My tak zawsze zostajemy i jeszcze jak do tej pory nikt nas nie skontrolował. – i tym lepiej dla nas. Bo dalej już dziś nie jedziemy, jesteśmy padnięci. A kolejny taki postój będzie dopiero za około 40 kilometrów, co może być już dziś nie osiągalne. Leżąc na swoich tym czasowych legowiskach i nie myśląc jeszcze o rozstawianiu namiotów powoli regenerujemy siły, myśląc gdzieś o jedzeniu. Nagle, zza przyczepy na paluszkach wyłania się Pan, a w obu dłoniach trzyma dwie puszki, z lśniącymi, odbijającymi popołudniowej słońce kroplami wody osiadłej na schłodzonych czarnych bokach. – Zapewne jesteście zmęczeni, a coś zimnego doda wam sił. – i stawia puszki z Colą Zero na stole przy którym rozłożyliśmy swoje rzeczy. Trudno nawet odmówić, bo tak nas tym zaskoczył, że jedyne co przychodzi nam na myśl, wpatrując się w zimne kuszące puszki to – Bardzo dziękujemy! – a pan tak jak na paluszkach przyszedł do nas, tak w mgnieniu oka znika w cieniu swojej przyczepy. Chłodny, bąbelkowy, o tak dobrze znanym smaku napój, jest jak spełnienie się najskrytszych marzeń, bo wiele kilometrów za nami zostawiliśmy myśli o tym, że będziemy mogli rozkoszować się takim chłodem, a jedyne co nam pozostaje to podgrzane całodziennym upałem bidony z rozpuszczonymi w nich pastylkami z witaminami.

Po zjedzeniu obiadokolacji i rozstawieniu namiotów jeszcze przez chwilę rozmawiamy z naszymi nowymi dzisiejszymi sąsiadami, którzy mają mapę z naniesionymi wszystkimi miejscami, gdzie można zjechać na odpoczynek, gdzie są stoliki, toalety, i zbiorniki z wodą. Do Pimby, która jest jeszcze daleko przed nami mniej więcej co czterdzieści kilometrów jest jakiś zacieniony postój. Jest też kilka zbiorników z wodą, co dla nas jest idealnym rozwiązaniem. Nawet jeżeli nie jest zdatna do picia, to nie będziemy musieli zużywać naszych cennych zapasów, które dźwigamy na rowerach.

 

Niska trawa zamieniła się w busz o dość skąpo rozsianych zaroślach. Te jednak skrywają w sobie stada papug, co chwilę przelatujących z jednej strony drogi na drugą. Siadające na gałęziach białe papugi o czerwonych brzuchach, przyglądają się z daleka nam, uciekając w momencie jak tylko zbliżymy się na nie odpowiednią odległość. Poranny chłód dość szybko ustępuje palącemu słońcu, w wiatr zatrzymywany do tej pory przez ścianę przydrożnego buszu, zaczął dąć regularnie z północy skutecznie spowalniając nasze tempo, które z rana wydawało się być imponującym. Teraz prąc przed siebie nie więcej niż dziesięć na godzinę, zastanawiamy się tylko gdzie znajdziemy następne osłonięte od wiatru i słońca miejsce, nie myśląc nawet jeszcze o tym gdzie będziemy spać. Nagle ginie busz, w jego miejsce pokazują się rozległe połacie czerwonej ziemi, z niewielkimi białymi plackami. Leżące w zagłębieniach wyglądaj jak lodowiska rozrzucone po okolicy. Bijące jasnym białym kolorem odbijają zawieszono wysoko na niebie rozpalone południowym żarem słońce. Obraz wydaje się być wręcz nie realny, bo skąd w tak suchym miejscu, gdzie każde koryto rzeki świeci czerwonymi pustkami, nagle grube czasem na kilka centymetrów wilgotne połacie soli, z tu i ówdzie pozostałymi niewielkimi ilościami wody, która czym dalej oddalona od brzegu zmienia swój kolor z białobłękitnego na rudy. Ten iście księżycowy krajobraz raz znika, raz pojawia się, ustępując z czasem wielkim połaciom w zasadzie niczego. Niewielka szara nitka drogi, przecina czerwona ziemię. Każda kolejna godzina w upale i nie ustępującym wietrze staje się coraz bardziej uciążliwa, ale nic innego nam nie pozostaje jak tylko parcie do przodu. Zatrzymanie się na nieosłoniętym poboczu w niczym nie pomoże. Do tego jeszcze do najbliższego miasta jakim jest Pimba, pozostało nam może kilkadziesiąt kilometrów, tak też powoli ale z zaciekłą konsekwencją chcemy jeszcze dzisiaj tam dojechać, mimo iż doskonale wiemy, że liczniki pokażą dużo ponad sto kilometrów.

Późnym popołudniem docieramy. Pimba, okazuje się być stacją benzynową z polem namiotowym na terenie parkingu dla TIRów, i kilkoma pokojami na tyłach baru. Przed barem na wielkich drewnianych stołach, wyciętych z pni drzew i polakierowanych twardym lśniącym się lakierem, siedzą panowie o żółtych kamizelkach jedząc i pijąc tutejsze chmielowe napoje. Dla nas dotarcie tutaj to aż dwa sukcesy. Pierwszym jest to że dojechaliśmy, a drugą okazją do świętowania jest przekroczenie 3 000 kilometrów w czasie naszej wyprawy. Co dusza zapragnie to staje przed nami na barze i z daleka od żaru, oraz nękających nas much, siadamy sobie przy jednym ze stolików w chłodnym i zamkniętym barze.

Rano wiatr zmienia się na południowy, ale i pogoda też drastycznie się zmieniła. Szare niebo ciągnie z południa kolejne deszczowe chmury, podrywając też zapach spieczonej ziemi, która przed chwilą została lekko zroszona. Zapach ten przenika całą okolicę i o ile jeszcze wczoraj ten sam zapach w suchym powietrzu kojarzył nam się z suszą, to dzisiaj jego wilgoć wdziera się głęboko w nozdrza wypełniając głęboko płuca.

Jako że Pimba, to jedynie zajazd, a zaraz obok leży Woomera, tak też na chwilę zbaczamy ze szlaku i kierujemy się do bazy działań nuklearnych, bo właśnie z tego słynie to miasto. Stworzona na pustyni, z daleka od cywilizacji, była ośrodkiem posiadającym nie tylko najnowocześniejsze uzbrojenie, ale i wycelowane w ZSRR rakiety balistyczne. Tutaj tworzono najnowsze rozwiązania, by potem eksportować je na cały świat. Jak można dowiedzieć się z jednego z filmów w muzeum, Australia stworzyła najnowocześniejszą rakietę, a Generałowie z Wielkiej Brytanii, byli nią zachwyceni, zamawiając ponad 10 000 sztuk. Australijski rząd, za to nie zamówił ani jednej.

Dzisiaj to miasto, to relikt. Kilka stojących na pustkowiu domów tworzących osiedle, rakiety i samoloty z czasów zimnej wojny, muzeum, w którym znajduje się jeszcze bar, informacja turystyczna i kręgielnia. A obsługa zajmuje się wszystkim, bo by udzielić nam kilku informacji, ściągnięto specjalnie panią z bufetu.

Spokojnie można powiedzieć, że każdego dnia Outback zaskakuje nas kolejnymi swoimi cudami. Jak nie co chwilę zmieniającym się krajobrazem, a co chwilę oznacza co kilkadziesiąt kilometrów, to jeszcze niewielkie słona jeziora zamieniają się w wielkie, czasem ciągnące się kilometrami białe lodowiska, raz z czerwonymi wyspami, za innym razem z możliwością wejścia na środek, chodź to długa droga.

Poranne chmury ustąpiły, a wraz z pojawieniem się słońca wróciły muchy. Nieodzowne towarzyszki naszej podróży. Jest ich tyle, że każdy z nas na plecach ma swoje małe stadko liczące około 100 sztuk, do tego kolejne 100 na sakwach, na kasku 30 i chmara starająca się usiąść na twarzy. Żądne preparaty nie działają na te małe potwory, bzyczące bez przerwy koło ucha i atakujące twoje usta, oczy, uszy. O ile jak jedziesz to z czasem ogarnia je zmęczenie i siadają na plecach, to jak tylko się zatrzymasz zaczyna się wielki zmasowany atak. Każda jedna podrywa się ze swojej pozycji i fru do oczu. A że nie da się przedostać przez okulary to siada na nich. Inne po odpuszczeniu oczu, atakują usta. A ty jedyne co robisz to machasz jak opętany rękoma w jedną i drugą stronę, starając się przegonić je. Na postojach jedynie wiatr przychodzi z pomocą i jak ustawisz się przodem do wiatru, to jego siła zdmuchuje je, ale te chowają się na plecach. Na szczęście nie gryzą, ale co z tego jak są wszędzie i żeby jeszcze tylko bzyczały, czy latały sobie gdzieś tam, a te nie usilnie chcą dostać się do twarzy. Sterroryzowani przez małe czarne potwory nawet jak przejedziemy dzienny odcinek szybciej i około trzeciej rozstawimy namioty to musimy się w nich chować, pocąc się niemiłosiernie, bo wychylenie się poza namiot oznacza iż czyhające na tropiku zaraz poderwą się i przybędą do Ciebie. Każdy z nas jak tylko wyjdzie, zabiera ze sobą swoje stadko, które w promieniach zachodzącego słońca bzyczy nad twoją głową. I tylko zastanawiasz się, czy aż tak źle pachniesz, czy one tak do każdego. Ale za każdym razem jak spotykamy innych, to od razu widać jak machają rękoma przed nosem, co oznacza iż mają swoją grupę. – Napisze rozdział w książce „Mucha, która podróżowała rowerem” – żartuję sobie, jadąc i odganiając się od nich. Gosia z wielką siatką zakupioną jeszcze w Adelajdzie, sunie przed siebie i dodaje – Lepiej nich siedzą na plecach, przynajmniej nie pętając się przed nosem. – ilość przekleństw i wymyślonych przezwisk, wyczerpuje każdego dnia przynajmniej roczny limit. Ale nie ma na nie siły. Na szczęście kiedy robi się ciemno, i trochę chłodniej znikają, pojawiając się jak tylko zrobi się rano cieplej. Na szczęście wiejący cały czas wiatr, pcha nas z taką siłą że kolejne dni to dystanse po ponad sto kilometrów. Przerwy robimy co dwadzieścia, dwadzieścia pięć kilometrów, by nie denerwować much. Prócz much podróżujących rowerem, towarzyszy nam Ghan. Kolej jadąca z południa na północ, tak jak my. Z tą jednak różnicą, iż porusza się szybciej, oraz że każdy jeden pociąg jaki nas mija, a dokładnie policzyliśmy ma po około sto wagonów. Sunie cicho niekiedy zaraz obok nas. A jego pojawienie się, zdradzę nie trzask kół na kolejnych przerwach między torami, a jedynie zmiana krajobrazu, z wielkiej przestrzeni na wielki mur, czasem nawet zbudowany z dwóch poziomów kontenerów. Z każdym kilometrem na północ zmniejsza się też ruch na drodze, a my spokojnie suniemy koło siebie, debatując na każdy jeden przychodząc nam do głowy temat. Co po 6 tygodniach jazdy jeden z drugim, kompletnie nowa jakość jazdy. Każdy jeden nadjeżdżający samochód słychać z daleka, i spokojnie możemy zjechać, by za chwilę powrócić na pozycję gdzie dwa rowery kierownica w kierownicę jadą razem.

Co najciekawsze, nie tak jak można wyczytać ze znaków, nie udaje jak się spotkać kangurów, oczywiście prócz tych leżących na poboczu. Za to od kilku dni zawsze rano, spotykamy emu. Całe stada starają się przejść przez drogę, jednak nasza obecność powoduje, że wysokie na trzy metry, z długimi szyjami, i brązowo-szarymi piórami, które podskakują w czasie ich biegu, chowają się w buszy, nawet nie oglądając się na nas, czy przypadkiem już nie pojechaliśmy sobie.


Południowy wiatr jaki pcha nas od kilku dni, każdego wieczora mocno schładza powietrze, tak że w śpiwór zawijasz się, a rano polar jest wręcz obowiązkowy. Ciepły kubek porannej kawy ze śmietanką i miodem pod rozgwieżdżonym niebem, to jest dopiero coś. Widać każdą jedną nawet najmniejszą gwiazdkę, całą drogę mleczną rozciągającą się od horyzontu po przeciwległy horyzont, z krzyżem południa, wtopionym w jego jasną granice. Chwilę później poranna szaruga gasi gwiezdny teatr ze spadającymi meteorami, a słońce powoli wyłania się zza nieboskłony, zalewając okolice pomarańczowym światłem. Chmury jednak wiszą i nie ustępują, a chłód też długo jest podtrzymywany przez zimny południowy wiatr.

Każde jedno miejsce przy drodze, na noc zajmowane jest przez podróżujących samochodami nie tylko turystów, ale i tych którzy nie zdążyli dojechać na noc do domu. Jazda w nocy nie jest tutaj popularna. Liczne zwierzęta właśnie w nicy wychodzą na drogę, a spotkanie z kangurem, czy krową może skończyć się tragicznie. Dlatego też wiele samochodów posiada z przodu wielkie metalowe konstrukcje, którymi w Europie szpanują młodzi na swoich terenowych samochodach, tutaj są jak najbardziej wstawione z praktycznego powodu. Każdy jeden RoadTrain posiada taką  instalację, a ci którzy ich nie posiadają, jak tylko zapada zmierz, zjeżdżają na najbliższy postój i przeczekują do rana, kiedy to ciemność ustąpi.


Słowa kluczowe dot. tej treści:
trans oceania expedition 2012, rowerem po Nowej Zelandii i Tasmanii i Australii, rowerem po australii, rowey australia, w drodze na północ, outback

Komentarze

Dodaj komentarz

Dodaj komentarz

Masz konto na NaszaNowaZelandia.pl? Zaloguj się zanim dodasz komentarz, nie będziesz przez to Aninimem.
Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się. Trwa to 10 sek.