Jesteś tutaj: Strona główna | Nowa Zelandia Relacje | Trans Oceania eXpedition 2012 Australia. Great Ocean Road
Trans Oceania eXpedition 2012 Australia. Great Ocean Road
fot. * Rowerem Pisane Wiśniewski
Życie tutaj kręci się w około popularnego sporu, składającego się z całej kultury, nie ma znaczenia czy młody czy stary, ale każdy ma swoją deskę, na której może poślizgać się po falach.
Biegnąca przez przeszło 200 kilometrów, od Geelong aż do Warrnambool, droga wybudowana została ponad sto lat temu, tworzący tym samym początek wielkiego rozwoju na skalistym i górzystym kawałku południowego wybrzeża Australii. Wijąca się między stromymi górami, a oceanem, a to schodzi dosłownie pod same białe jęzory pędzących z dalekiego południa fal, by za chwilę wzbić się i wdrapać na zbocza zielonych porośniętych gęstym deszczowym las gór, będących zapora dla wilgotnego słonego wiatru zdmuchiwanego z czubków fal. Raj dla surferów, idealne miejsce do odpoczynku dla mieszkańców pobliskich miast oraz obowiązkowy punkt na mapie rzeczy, które należy zobaczyć na południu Australii.
My trafiamy na przedłużony weekend. Ciągnące ze wschodu długie nitki karawanów, co chwilę zwalniają by nas wyprzedzić. W miastach leżących przy drodze samochody tworzą korki, ludzie w sklepach, kawiarniach, barach, pubach, aż wylewają się ze środka siedząc nawet na chłodnym przedpołudniowym wietrze, bo jakże mogłoby być inaczej. Tam gdzie my, tam i chłód, deszcze, mżawki i szare niebo. Dobrze, że nikt nie wie że to nasza zasługa, bo teraz zamiast siedzieć w wodze, szaleć na wysokich falach rozbijających się o brzeg, szukają miejsca w lokalach, by zagospodarować ten jeden z trzech kolejnych dni.
Z każdym kilometrem coraz bardziej wnikamy w magie tej drogi. Kolejne miejsca są jak spacer po krainie gdzie czas powoli, ale sumiennie formował brzeg będący, tworząc najprzeróżniejsze formy w twardych, lub też delikatnych skałach. Morska woda wdzierająca się co chwilę na brzeg, dzień i noc pracuje nam tym by stojąc na brzegu, kilka metrów powyżej nie móc oderwać wzroku od form i kształtów jakie zostały stworzone.
A to rudobrązowa skała podziurawiona jak Szwajcarki ser, wygląda jak ugniecione ciasto nad którym jeszcze chwilę temu pracowała kobieta. A to wysokie czerwone brzegi, co chwilę podcinane są u podnóża, jak drwal siekiera wybija w rytmie kolejne otręby wielkiego drzewa. U stóp mając tylko delikatne miałkie resztki tego co pozostało z ciężkiej pracy. A to, najróżniejsze zastygłe stwory wychodzą z wody, chcąc wdrapać się na brzeg. Woda, nie szczędzi, i konsekwentnie, ale powoli pracuje, tworząc nawet niewielkie mosty, czy jeziora, w czasie gdy wraz z kolejnym odpływem ustępuje z wyższych partii przybrzeżnych tarasów.
Skały wyglądające jak wyciągnięte z wody, obumarłe rafy koralowe, które przez lata budowały swoje królestwo na zatopionych okrętach, dzisiaj na niewielkim cyplu stanowią piękny park w około którego, miliony małych małż, przylepiło się do zalewanego falami olbrzymiego tarasu.
Każdy kolejny kilometr to kolejne zakręty, wijące się po zalesionym nabrzeżu, w gałęziach którego małe papugi o czerwonych podbrzuszach przelatują z drzewa na drzewo, jak tylko zobaczą nas iż się zbliżamy, trajkocząc wtedy między sobą i znikając w kolejnych koronach drzew.
Nad brzegiem liczni wędkarze, stoją zaraz obok rozbijających się fal, zarzucając co chwilę długimi bambusami daleko w wodę. Jeden koło drugiego, część z siedzeniami, część poubierana w sztormiaki, a to żółte, a to czerwone, a część zupełnie spokojnie w krótkich spodenkach, bluzach i czapkach z daszkiem stoją na kilku metrowych skalnych urwiskach.
Życie tutaj kręci się w około popularnego sporu, składającego się z całej kultury, nie ma znaczenia czy młody czy stary, ale każdy ma swoją deskę, na której może poślizgać się po falach. Dzisiaj niestety fale są niewielkie, ale długi weekend ściągnąć na Great Ocean Road, tłumy ludzi. Wiatr z nad morza zapowiada jednak iż w niedługim czasie fale przyjdą. Tym czasem, na obleganych kempingach, ludzie siedzą w wygodnych rozkładanych fotelach, przed swoimi przyczepami, samochodami i namiotami, smażąc kolejne steki, i popijając najróżniejsze napoje. Jest ich tak dużo, że trudno jest znaleźć jakikolwiek wolny kąt. Każdy jeden nadmorski trawnik zajęty jest przez całe rodziny. Szum fal, lekko przyćmiewa gwar jaki jest na polu, jednak nikomu to zupełnie nie przeszkadza.
- Mamy jeszcze wolne miejsca na namiot. 39 dolarów za miejsce. – oznajmia nam lekko hipisowska młoda kobieta prowadząca ten prawie zajazd, bo zaraz przy wjeździe jest spory bar, gdzie głównie przebywają dzieci, kupując kolejne gumy, czy napoje, lub też oglądając film odtwarzany na telewizorze przy barze. Cóż nie ma co, trzeba się zdecydować na poznanie jak to Australijczycy spędzają wolny weekend. – Jaki jest numer samochodu?
- My jesteśmy na rowerach. – uśmiechamy się lekko.
- A to spokojnie się zmieścicie. Niewielkie, bo niewielkie, ale pole jest zaraz przy wyjściu, o tutaj – zakreśla pomarańczowym mazakiem, na setny raz kserowanej mapie kempingu. – tutaj są toalety, tu kuchnia i pralnia, a tu zaraz obok waszych namiotów BBQ.
Na niewielkim pasie trawnika, podniesionym ponad poziom zero, stoi jeszcze jeden namiot, dokładnie na samym środku, tak że trudno nam się wcisnąć, a to z lewej a to z prawej strony. W poprzek nie postawimy się, bo za dłudzy jesteśmy, a w szerz zaczynamy zahaczać o drzewo. Ale w końcu jakoś się dało. Lekko fikuśnie, Gosi namiot z jednej strony paska zieleni, mój z drugiej i niewielkie przejście pomiędzy przedsionkami. W czasie jak my dopracowujemy do perfekcji sztukę stawiania namiotów, grupy dzieci bacznie nas obserwując, ale nie pokazując tego po sobie, kołysze się na linie zawieszonej na drzewie przy którym, lub też częściowo pod którym rozstawiliśmy namioty.
Rodzice w tym czasie, siedzą sobie spokojnie w fotelach, jedna rodzina przed swoją przyczepą, druga przed swoja, a pomiędzy nimi wielki baldachim, pod którym mieszczą się i oni, ale też stolik z jedzeniem, dwa oparte o przyczepę rowery dzieciaków, niewielka przenośna lodówka, rozkładane BBQ, z butlą gazową, oraz przepołowiona na pół z góry na dół, beczka zdaje się że po oleju, do której przyspawano nóżki i teraz robi za ognisko. Jest ich tutaj na polu kilka, tak też zdaje się, że tak właścicielka rozwiązała kwestię niewielkich jakie czasem można spotkać na innych polach.
Wszyscy siedzą tutaj i nikt nie wychyla nosa poza ogrodzenie, bo tam wiatr z każdą minutą szaleje coraz bardziej, urywając każdemu głowę kto wychyli się poza kępę krzaków, chroniących cały przybrzeżny pas kempingu. Tylko nieliczni, jeszcze walczą na wodzie starając się chodź by przez chwilę utrzymać na niewielkich falach, pchanych przez wiatr z dalekiego południa.
Przez całą noc szum fal nie nikt, nawet można było odnieść wrażenie że są one zaraz za namiotem, i z każdą kolejną nocną pobudką, są coraz bliżej. A widok porannych białych grzywiastych potworów, załamujących się kilkadziesiąt metrów od brzegu powoduje, że przystajesz i jak oczarowany, osłupiały wpatrujesz się w kolejne śnieżnobiałe fale, wydające głęboki tubalny dźwięk za każdym razem, gdy tylko przekroczą magiczny punkt, kiedy czubek rosnącej fali załamuje się i spada w hukiem w dół, podnosząc tumany białej mgły zdmuchiwanej następnie na ląd.
Teraz dopiero można zobaczyć władców fal, ludzi którzy tutaj koczują, żyją, przybywają by ujarzmić kolejne potwory atakujące biały piaskowy brzeg. Wyczekują spokojnie daleko od brzegu, czekając aż nadejdzie ten właściwy, wystarczająco duży i wysoki, by z jego szczytu zacząć zsuwać się po pędzącym zboczu. Uciekając przed załamującym się i spadającym z góry szczytem potwora przecinają go, pozostawiają po sobie na zielonkawej morskiej ścianie, ostrą jak brzytwa deską, niewielką linie za która zaraz pędzi już biała piana załamanej fali.
Nie dla każdego walka ta kończy się sukcesem. Część z surferów przegrywa albo tracąc równowagę albo popełniając błąd, czy też zostają wystrzeleni pod falę, by każdy z nich wpadł pod rozpędzoną wodę i został tak należycie wytarmoszonym.
Mimo, iż woda i dzień nie napawają do kąpieli, Ci jednak poubierani w grube ochronne pianki, nie zwracają uwagi na warunki pogodowe. Przy plaży, na parkingach widać podjeżdżające kolejne samochody, z którym wysiadają w samym slipach ludzie, by za chwile przebrać się, z dachu ściągnąć lekką deskę i ruszyć na falę.
Droga z czasem zaczyna odbiegać od wybrzeża i zaraz za Apollo Bay spokojnym długim podjazdem wznosi się w kierunku Lavers Hill, niewielkiego rozjazdu, skąd można odbić z Great Ocean Road bardziej w głąb lądu. Zanim jednak się tam dotrze pokonać należy strome i wysokie góry. Do tego jeszcze ciąg samochodów nie sprawia, by zadanie to było przyjemne. Wszystko rekompensuje długi, z pięknymi widokami i chłodny zjazd, który prowadzi nas do jeszcze jednego rozjazdu. Nowa droga, zaraz za niewielkim mostem biegnie dalej po zboczach pagórków, a stara odbija nad rzekę. Szutrowa, schowana i przylepiona do niewielkiej rzeki stara droga, niewielkimi zakolami wije się pomiędzy otulającymi ją drzewami. Stada papug przelatują co chwila nad naszymi głowami. Niczego nie spodziewające się bydło na pastwiskach wprawiamy w osłupienie, a część nawet straszymy. Rudy list w popłochu ucieka przed nami, biegnąc na przełaj przez wielkie pastwisko. Spokój, cisza, i brak jakichkolwiek samochodów, to po całym dniu rekompensuje cały wcześniejszy trud, a zwieńczeniem całego dnia jest pasące się zaraz przy wielkim polu namiotowym stado kangurów. Spokojnie żerujące zaraz za płotem, bacznie obserwują czy aby na pewno nie zbliżasz się za bardzo. Jak przekroczysz magiczną, niewidzialną linię, w długich sprężystych podskokach uciekają na pewna odległość, by zatrzymać się i spoglądając na Ciebie ocenić, czy trzeba dalej skakać czy też można tu zostać i dalej wyszukiwać jedzenia w wysokiej do łydek trawie.
Zaraz za Pricetown, niewielkiego miasteczka położnego za wielkim klifem w głębi lądu, od którego w nocy echem niosły się odgłosy rozbijających się o jego brzegi fal, ruszamy do 12 Apostołów. Wielkich skalnych kolosów stojących w oceanie, i wyrastających na kilkadziesiąt metrów ponad lustro bijącego o ich podnóża oceanu.
Masywne, jasnobrązowe o najróżniejszych kształtach, a to grubych owalnych klocków, czy spiczastych grotów strzał, lub też popiersia skierowane w stronę lądu zadartym nosem, rozciągnięte są na wiele kilometrów wzdłuż stromego klifu, wznoszącego się kilkadziesiąt metrów nad wąski pas złocistej plaży. Każdy jeden jednak pomimo innego kształtu, zbudowany jest z tego samego dokładnie tak samo poukładanego materiału. Pomalowany każdy jest na cole ciemno brązową farbą, by następnie rozjaśniła się ona i poziomymi pasami, o najróżniejszych odcieniach jasnego brązu, rudego i szarego koloru, kolejnymi przeplatanymi kolorowymi pasami malować każdego Apostoła, by na samym końcu zwieńczyć całość niewielką zielonkawą czapką, z nadmorskich gęstych krzaków, odpornych na wieczne wiatry.
Pomimo, iż dzisiaj zadziwiają i fascynują wielu przybywających tu, są jedynie mgnieniem dzisiejszych czasów. Delikatna, krucha i łatwo ulegająca ciężkim masywnym falom skała rozpada się, zmieniając mitycznych apostołów, i sprawiając iż nie dość że warto tutaj przybyć dzisiaj, by oglądać piękno tych kształtów, to warto tu przybyć w następnej czy też kolejnej dekadzie, by zobaczyć jak skalne kolosy zmieniają się pod wpływem oceanu.
Sława Apostołów oraz ich położenie na Great Ocean Road, sprawiają iż prócz milionów turystów przechadzających się betonowymi alejkami, każdy może wsiąść w latający pojazd i obejrzeć kolosy od strony morza. Kolejne helikoptery przelatują nad naszymi głowami dosłownie co chwilę, krążąc w jedną i drugą stronę. Starając się też wypatrzeć wieloryby, czy delfiny. Te pierwsze o wiele trudniej znaleźć, ale delfiny zawsze na swoich stanowiskach i tym razem nie zawiodły. Stado kilkunastu przepływa kilkadziesiąt metrów od Apostołów, wyłaniając swoje górne płetwy, lub też co jakiś czas wyskakując z wody, podnosząc tym samym globalny alarm wśród zwiedzających, którzy zamiast podziwiać skalne twory, kierują swoje aparaty w morze, starając się uchwycić chodź by jednego z nich.
Przez kolejne kilometry dosłownie co chwilę zjeżdżamy z głównej drogi. Nawet nie zdążymy rozgrzać naszych mięśni, kiedy przed nami staje kolejny znak, by skręcić w lewo.
A to malownicza zatoka wcinająca się ostro w brzeg, by na końcu swym udostępnić piękny piasek, a wcześniej wytłumić groźne fale, które rozbijają się o wysokie brzegi klifu, wycinając w nim pułki. Zaraz obok, stoi niewielki skalny most pod którego filarami, fale pienią się, starając się wedrzeć jak dalej zalewając zacienioną przestrzeń pod mostem. Niedaleko, długi wąski i spiczasty jak nóż skalny twór przecina fale wystając samotnie daleko w głąb oceanu.
Nieopodal też słynny London Bridge, będący właśnie przykładem jak szybko zmienia się tutaj krajobraz, kiedyś szeroki, masywny, z dwoma przęsłami, niespełna 20 lat temu, zawalił się. A dokładniej część łącząca go z lądem. Dzisiaj stoi samotnie w morzu, powoli znikając w turkusowych falach oceanu.
Niespełna pół dnia, naszej drogi w stronę zatoki wysp, zasiadamy przy jednym ze sprawdzonych już BBQ, przygotowując strawę. Zaraz obok nas swoją przygotowuje trzy osobowa rodzina - Ona, On i Mama. Oni na pięknych przywiezionym przez siebie frillu, my w naszych menażkach i kawału umytego przez nas elektrycznego grilla.
On, kucharz, dogląda co chwilę rozmaitości podpiekanych na ruszcie. My staramy się nie pogubić torebek i torebeczek na wietrze, ciągnącym od morza. - Skąd jesteście? – pyta on.
- Z Polski. - Odpowiadamy spokojnie.
- Z daleka jedziecie? - zadaje dalej pytania.
- Właściwie z Nowej Zelandii, ale byliśmy jeszcze na Tasmanii, a teraz jedziemy w stronę Adelajdy, potem do Alice Springs i Darwin.
- I cały czas na rowerach?
- Poza częścią morską, i samolotami, to właściwie tak. – nie zagłębiamy się w więcej szczegółów, bo i po co. W tym czasie przychodzi Ona – żona.
- Skąd jesteście? – pyta ona.
- Z Polski. - Odpowiadamy spokojnie.
- I z daleka jedziecie? - zadaje dalej pytania, mimo, iż mąż już prawie starał się sam opowiedzieć czego się dowiedział.
- Właściwie z Nowej Zelandii, ale byliśmy jeszcze na Tasmanii, a teraz jedziemy w stronę Adelajdy, potem do Alice Springs i Darwin. – uśmiechamy się między sobą.
- I cały czas na rowerach? – zadaje pytanie, ale przychodzi Babcia, zdaje się że teściowa, tzn mama żony.
- Skąd jesteście? – pyta Babcia. On i Ona, patrzą się na siebie i na nas, i też się śmieją.
- Z Polski. - Odpowiadamy spokojnie.
- Skąd? - dopytuje się, że nie zawsze Poland, dobrze wypowiadamy i wychodzi prawie jak Holland.
- Z Polski. – tym razem wyraźniej mówimy.
- Są z Polski, Mamo, i byli już w Nowej Zelandii i na Tasmanii i wszystko rowerami, - chwali się Ona.
- Znałam dużo Polaków. – nasza podróż jednak mniej ją interesuje. – dużo ich przybyło po wojnie. Bardzo mili ludzie, pracowici, ale bardzo skryci w sobie. Wielu z nich było w obozach koncentracyjnych, i potem tutaj przyjechali. Wielu miało numery, o tutaj – podwinęła rękaw i pokazała nadgarstek. – ale nie pokazywali tego. Ja zawsze bawiła się z ich dziećmi. One były bardzo miłe i sympatyczne. Ale starsi, czasem w ogóle nie wychodzili z domu, to smutne, co wojna robi z ludźmi. No ale to było kiedyś – nagle jakby przebudziła się, chwyciła talerz który podał On – to samczego i dobrej drogi.
- Dziękujemy. – z uśmiechem odpowiadamy i też zasiadamy do naszej strawy, będącej dzisiaj powtórką z przepysznej karbonary jaką jedliśmy u Marcinów. Zasiedliśmy na ławce nad brzegiem rzeki wpadającej do morza, i w promieniach słońca wpatrujemy się w pelikany i dzieci bawiące się latawcami na plaży.
Komentarze
Dodaj komentarzDodaj komentarz
Masz konto na NaszaNowaZelandia.pl? Zaloguj się zanim dodasz komentarz, nie będziesz przez to Aninimem.
Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się. Trwa to 10 sek.